piątek, 1 stycznia 2016

2. Sąsiad

Wraz z nowym rokiem przybywam z nowym rozdziałem. Zdaję sobie sprawę, że nie było mnie tutaj od marca i jak o tym myślę, to robi mi się słabo... Więc chciałam przeprosić. Wiem, że naprawdę sporo osób czekało, zresztą dawaliście mi o tym znać i w końcu wzięłam się w garść. Pozostaje mi teraz życzyć wam szczęśliwego nowego roku i przyjemnego czytania!
Liczę na wasze komentarze, bym już na sto procent wiedziała, że mam do czego wracać :) 


*




        Obudziłem się z lekkim bólem głowy po wczorajszym winie, ale zniknął równie szybko, jak się pojawił. Przeciągnąłem się z szerokim uśmiechem na twarzy, przywołując wspomnienia z poprzedniego dnia i mimo suchości w ustach, podniosłem się leniwie z łóżka dopiero po jakichś pięciu minutach; gdybym mógł, spędziłbym w nim cały dzień i ani myślał o tym, by gdziekolwiek wyjść. No, chyba, że odwiedzić mojego sąsiada…
        Powolnym krokiem skierowałem się do kuchni i usiadłem zaspany na krześle, zgarniając po drodze szklankę wody i przeklinając fakt, że akurat dziś musiałem pojawić się w mojej pierwszej pracy. Zachciało mi się samodzielności! Westchnąłem parę razy na myśl o pierwszym dniu w kompletnie nieznanym mi miejscu. Ogarniał mnie lekki strach, że sobie nie poradzę – w końcu bywałem życiową ofermą, ale z drugiej strony nie sądziłem, że mogłoby być aż tak źle. Co jest przecież trudnego w pracy w bibliotece…?
        Ziewając, kątem oka zerknąłem na zegar wiszący na ścianie naprzeciwko mnie, chcąc zobaczyć, ile zostało mi jeszcze czasu, zanim będę musiał się zbierać. Chciałem zrobić sobie kawę i może jeszcze coś zjeść, ale kiedy zobaczyłem, która jest godzina, zakrztusiłem się pitą właśnie wodą. Boże, jestem spóźniony już pół godziny! Pierwszy dzień! Rany boskie, spóźniłem się do pracy w pierwszy dzień! Szybko, szybko, szybko!
        Omal nie wywróciłem krzesła, kiedy zerwałem się z niego jak poparzony. Przy okazji uderzyłem się kolanem w stół, ale twardo to zniosłem (przekląłem tylko trzy razy) i prawie wrzuciłem szklankę do zlewu; cud, że się nie roztrzaskała. Z prędkością światła zgarnąłem pierwsze lepsze ubrania i wpadłem do łazienki, jedną ręką pospiesznie zakładając spodnie, a drugą nakładając pastę na szczoteczkę do zębów. Szybciej!
        Kiedy wreszcie na moim tyłku (cudownym, trzeba dodać) spoczywały te cholerne spodnie, chwyciłem za prostownicę i podłączyłem ją do kontaktu, wciąż myjąc zęby drugą ręką. Jestem pewien, że w tamtym momencie moja dłoń robiła więcej obrotów na sekundę niż jakakolwiek szczoteczka elektryczna. Prostownica nagrzała się akurat w momencie, w którym płukałem już usta. Chwyciłem ją lewą ręką, próbując pospiesznie chwycić za pierwsze pasmo włosów, ale skończyło się na tym, że poparzyłem sobie ucho i upuściłem prostownicę na łazienkowe kafelki, a ta rozpadła się na dwie części.
        - Cholera! – krzyknąłem, poważnie już zdenerwowany. Zignorowałem prostownicę, wyjmując jedynie wtyczkę z gniazdka i z prędkością światła chwytając kosmetyczkę. Chciałem się pomalować, ale odpuściłem sobie, kiedy pomalowałem tęczówkę eyelinerem.
        Niech to szlag!
        - Och, pieprzyć to – warknąłem do siebie. Założyłem na siebie resztę ubrań, wskakując jednocześnie w buty, nawet ich nie wiążąc i wybiegłem szybko z domu, starając się nie zapomnieć o zamknięciu drzwi na klucz. Pędem ruszyłem w stronę przystanku, do którego akurat w tym momencie podjeżdżał autobus - jestem pewien, że nawet najszybszy człowiek na świecie pozazdrościłby mi czasu, w jaki pokonałem te paręnaście metrów. Zziajany, spocony i niesamowicie zdenerwowany padłem na pierwszym wolnym miejscu, wreszcie pozwalając sobie na chwilę odetchnienia. Miałem wrażenie, że wypluję płuca i wciąż nie mogłem złapać oddechu, w myślach wyklinając się od najgorszych, że tak opuszczałem lekcje wychowania fizycznego w szkole średniej.
        W momencie gdy autobus ruszył, ogarnęło mnie przekonanie, że o czymś zapomniałem i uderzyłem się otwartą dłonią w czoło, kiedy dotarło do mnie, że nie mam biletu.
        Świetnie, Bill, świetnie! Naprawdę wspaniale zaczęty dzień.
        Moja irytacja sięgała już zenitu. Byłem cały spocony, zmęczony, w wczorajszych ubraniach, bez makijażu i masakrą zamiast fryzury, do tego znów zaczynała boleć mnie głowa. Sapnąłem ciężko ze złości. Wyglądałem pewnie jak naburmuszone dziecko i miałem wrażenie, że każda pojedyncza osoba w tym cholernym autobusie się na mnie gapi. Ja wiem, że może bez makijażu nie jestem taki piękny, ale połowa tych ludzi wcale nie wyglądała lepiej ode mnie.
        - Bileciki do kontroli – usłyszałem nagle gdzieś nad sobą głos niczym z horroru. Przysięgam, że aż przeszły mnie ciarki i nie wiem, co było bardziej przerażające; ten głos czy raczej treść zdania, które wypowiadał. Czy mówiłem już, że ten dzień jest po prostu perfekcyjny?
        - Nie mam – burknąłem na tego faceta zupełnie jakby to była jego wina, że nie mam biletu. Właściwie to nikt mu nie kazał do mnie podchodzić, akurat do mnie, kiedy w autobusie jest mnóstwo innych ludzi wyglądających gorzej ode mnie. Ten facet jest pewnie jakimś sadystą.
        - Proszę jakiś dokumencik – odezwał się znów tym swoim grobowym głosem i to, że strasznie irytująco zdrabniał praktycznie każde słowo wcale nie odejmowało mu grozy. Spojrzałem na niego co najmniej tak, jakby kazał mi się właśnie rozebrać i zatańczyć na środku autobusu makarenę, ale posłusznie wyciągnąłem swój dowód, jęcząc żałośnie w duchu i błagając o zbawienie. Facet wyciągnął jakiś papierek i zaczął przepisywać na niego moje dane, a potem po prostu wcisnął mi go do ręki i poszedł dalej dręczyć niewinne dusze.
Kiedy autobus wreszcie zatrzymał się na moim przystanku, natychmiast wystrzeliłem z siedzenia w tempie, w którym prześcignąłbym chyba nawet geparda. Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale w momencie, w którym wychodziłem z autobusu, potknąłem się o te przeklęte sznurówki. Upadłem z głośnym jękiem na tyłek, chyba dość porządnie go sobie tłukąc. Nie mając już sił nawet komentować mojego zajebistego szczęścia krótkim „ja pierdolę”, po prostu rozłożyłem się na chodniku, modląc się, bym dotarł kiedyś do tej głupiej pracy w jednym kawałku. Kątem oka widziałem, jak pasażerowie odjeżdżającego autobusu wraz z przemiłym panem, który podarował mi mandat na czele przyklejają twarze do szyb i obserwują mnie jak śmieszną małpkę w zoo. Posłałem im wszystkim jedynie fucka, stwierdzając, że chyba sobie trochę poleżę. Może przy odrobinie szczęścia rozjedzie mnie jakiś rowerzysta…
Naprawdę miałem w tamtym momencie gdzieś, jak to musi wyglądać. Naprawdę.
Mimo rażącego słońca uniosłem błagalnie wzrok do nieba. Boże, jeśli istniejesz, ześlij po mnie dźwig, najlepiej z grabarzem w gratisie. Błagam!
Przez chwilę miałem wrażenie, że moje prośby zostały wysłuchane, kiedy nad sobą ujrzałem jakąś postać. Słońce ograniczało moje widzenie i przez moment wydawało mi się, że ktoś stoi z mopem, żeby sprzątnąć moje zwłoki z chodnika, ale po chwili ten mop zaczynał przypominać mi jakiś znajomy kształt. Zmrużyłem oczy. Kiedy dotarło do mnie, że stoi nade mną mój sąsiad… O, matko. Chyba nigdy nie byłem tak czerwony na twarzy jak w tamtej chwili. Bożebożeboże! Co za wstyd!
- Bill? – odezwał się zmartwionym głosem. Rany, co ja mam robić?! Udawać martwego?! Pospiesznie zamknąłem oczy, licząc po cichu na to, że ten cholerny Buszmen nie zauważy, że żyję. Jak to nie przejdzie, to zacznę udawać hydrant. W ostateczności mogę zostać trawnikiem. – Wszystko w porządku?
- Jasne, jak najbardziej. Tylko sobie odpoczywam.
Jesteś idiotą, Bill. Idiota! Kretyn!
Otworzyłem jedno oko, kiedy usłyszałem jego śmiech. Z czego się tak cieszysz, głupi mięśniaku?! 
Dopiero po chwili przypomniałem sobie, że tak właściwie to ja się spieszę do pracy. W sekundzie zerwałem się na równe nogi, aż zakręciło mi się w głowie i Tom musiał mnie przytrzymać, żebym przypadkiem znów nie wylądował na tyłku.
- Ehm… - odezwałem się jak zwykle niesamowicie elokwentnie. Tylko pogratulować mi tak szerokiego zasobu słownictwa.
- Co tu właściwie robisz oprócz leżenia na chodniku? – spytał ze śmiechem, wciąż mnie nie puszczając, jakby upewniał się, czy aby na pewno się nie przewrócę. W sumie patrząc na niego, sam nie byłem tego pewien…
- W sumie to szedłem właśnie do pracy – odparłem. – A ty?
- Ja też – rzucił.
- O, gdzie pracujesz? – spytałem. Czułem się trochę niezręcznie, kiedy mnie tak trzymał, choć dawno stałem już na prostych nogach.
- W tej bibliotece niedaleko – odpowiedział, a mi nagle zaczęło bić mocniej serce. Będę pracował z tym przystojniakiem?! – Właściwie to pomagam tam tylko mojej mamie, wiesz… Jest tam szefową.
Mina od razu mi zrzedła.
Matka faceta, który nieziemsko mi się podoba i jest moim zajebiście seksownym sąsiadem, przed którym leżałem chwilę temu na chodniku jest moją szefową w pracy, do której jestem właśnie grubo spóźniony. Ja to mam, cholera, szczęście.
                - O, rany – wyrwał mi się żałosny jęk, na co Buszmen spojrzał na mnie pytająco. – Mam tam od dzisiaj zacząć pracę, ale jestem spóźniony już jakąś godzinę… Długo sobie raczej nie popracuję, twoja mama będzie pewnie wściekła…
Tom w pierwszej chwili uniósł brwi, a potem uśmiechnął się i pociągnął mnie w stronę biblioteki, przez chwilę nic nie mówiąc. Podążałem za nim w niezrozumieniu, a on odezwał się dopiero po kilkunastu metrach.
- Masz szczęście – rzucił, na co miałem ochotę wybuchnąć głośnym śmiechem, ale jakoś się powstrzymałem. – Dzisiaj ją zastępuję. – Spojrzał na mnie kątem oka i uśmiechnął się tak, że nogi mi zmiękły. Cholera, był taki słodki, kiedy się uśmiechał! Nawet, kiedy śmiał się ze mnie. - Wygląda na to, że będziemy się widzieć częściej.



*

Ostatnio coraz częściej zaczynam zastanawiać się, czy ja przypadkiem nie urodziłem się w piątek trzynastego. Może moi rodzice podrobili mój akt urodzenia? To przecież nie jest normalne, by mieć takiego  pecha. Nie i koniec. Nie wiem, czy ktoś tam na górze wyjątkowo mnie nie lubi i się na mnie uwziął, ale to wszystko przestawało być już powoli zabawne.
W sumie niespecjalnie mnie zdziwiło, że jeszcze tego samego dnia znalazłem się na ziemi jeszcze jakieś trzy razy, a potem cały regał książek prawie spadł mi na głowę. Już się przyzwyczaiłem, naprawdę.
Ale to… Nie sądziłem, że można być aż tak pechowym człowiekiem.

- Ale naprawdę nie da się tego otworzyć! – krzyknąłem już chyba po raz setny to samo zdanie do Toma, który za drzwiami śmiał się ze mnie w najlepsze. Nie wiem, co go tak śmieszyło, ale mi WCALE nie było do śmiechu. Już prawie tam płakałem. Rany, ja chcę stąd wyjść! – Tooom! Ja mam klaustrofobię!
Naburmuszony przestałem szarpać za klamkę i usiadłem na zamkniętym sedesie, wzdychając z bezradnością. Biblioteka była nieczynna już od godziny – zostaliśmy tylko my dwaj. Przeklinam mój pęcherz, że akurat przed zamknięciem zachciało mi się jeszcze korzystać z toalety i przez niego teraz tkwię tutaj zamknięty w tym małym pomieszczeniu, a za drzwiami mój sąsiad i współpracownik najwyraźniej doskonale się bawił. Przecież to nie moja wina, że ten cholerny zamek się zaciął!
- Tom, to nie jest śmieszne! – jęknąłem błagalnie, na co ten głupi mop znów się zaśmiał. Miałem ochotę spalić się ze wstydu i nie wiedziałem, czy bardziej pragnąłem się stąd wydostać, czy może lepiej utopić się w kiblu, bylebym nie musiał wysłuchiwać, jak ten kretyn się ze mnie nabija. – Mógłbyś coś  zrobić zamiast się ze mnie śmiać?!
Może powinienem udać, że się udusiłem? W sumie naprawdę zaczynało mi tu brakować powietrza. Może jak udam martwego to ten idiota się mną przejmie i przestanie się wreszcie nabijać? Mógłby ruszyć trochę głową i pomyśleć, jak mnie stąd wydostać!
- Wyjdź górą – rzucił, w końcu się uspokajając.
- Co?! – pisnąłem jak mała dziewczynka. – Chyba żartujesz! Ja mam lęk wysokości!
I znów. Boże, przysięgam, że jak tylko stąd wyjdę, przyłożę mu w tę jego piękną buźkę!
- Tom! – warknąłem. – ZRÓB COŚ!  - Ja nie chcę tak umrzeć! Nigdy szczytem moich marzeń nie było umrzeć w towarzystwie kibelka! Tyle dobrego, że przynajmniej pachniało tu sosną…
- Dobra, to może przyniosę ci jakąś książkę?
- Nie, dzięki – burknąłem. Po dzisiejszym dniu naprawdę miałem już dość książek. Gdyby mi tu jakąś wrzucił, bez wahania spuściłbym ją w toalecie. A potem może siebie…

 Dopiero po kolejnej godzinie mojego lamentu i jego nabijania się ze mnie, ten inteligent wpadł na to, by zadzwonić po ślusarza. Kiedy wreszcie byłem wolny, po prostu wyminąłem wciąż śmiejącego się ze mnie Toma i nawet nie zaszczyciłem go jednym spojrzeniem, które z pewnością mogło w tamtym momencie przewiercić w nim dziurę na wylot.  Byłem zmęczony, zły, głodny i… Wciąż nie mogłem przestać myśleć o tym przeklętym Buszmenie w kategorii smacznego ciastka, a nie kretyna, przez którego tak długo musiałem tkwić w zamknięciu z kibelkiem. 




5 komentarzy:

  1. W końcu! W końcu wróciłaś i to jeszcze z moim ukochanym opowiadaniem.
    Bill jest niesamowity xD Ciapa słodka xD W tym opowiadaniu jest najlepszy xD
    A Tom... mop jeden XD
    Kocham ich xD

    OdpowiedzUsuń
  2. NIE WIESZ NAWET JAK LAŁAM ZE ŚMIECHU CZYTAJĄC TO XD
    Mój ulubiony fragment:
    – Wszystko w porządku?
    - Jasne, jak najbardziej. Tylko sobie odpoczywam.
    HAHAHAHAHAHA KOCHANA SKĄD TY MASZ TE POMYSŁY....
    A teraz serio, uwielbiam Twój sposób pisania i cieszę się, że wróciłaś. <3 Mam nadzieję, że teraz będziesz się pojawiać co chwilę, a nie w takich długich odstępach czasu :<

    OdpowiedzUsuń
  3. kocham to opko, wspaniała robota.
    weny, czekam na nexta

    OdpowiedzUsuń
  4. Ach, i Mazo... czy będziesz jeszcze wchodzić na GG?

    OdpowiedzUsuń
  5. A ja czekam na "Zabić wspomnienia ":-D

    OdpowiedzUsuń